niedziela, 5 czerwca 2016

Tym razem nie o Arktyce, ale też o północy

Dwa konie, dziesięć tysięcy kilometrów, jeden człowiek. Kristian Bergier – trzydziestojednoletni Szwed, polskiego pochodzenia jedzie konno z Augustowa do Jerozolimy. Na nocleg zatrzymał się w Zakopanem, w Chacie Biegacza K34 – miejscu zupełnie niezwiązanym z końmi, w którym gospodarz – Witold Dubowiecki – przyjął pielgrzyma 
w swoje progi.

Pierwsze pytanie, jakie nasuwa się chyba każdemu, to: dlaczego wyruszyłeś w podróż?

- Od wielu lat chciałem odbyć tą pielgrzymkę. Nigdy nie miałem nic wspólnego z końmi, ale opowieści dziadka o konnych tradycjach Polaków zapadły mi głęboko w pamięci. Mój cel, to iść za myślą, a myśl potrafi być bardzo silna.

Kiedy wyjeżdżałeś – żegnała Cię żona i ośmiomiesięczny syn. Jak pogodziliście życie rodzinne z Twoją podróżą, której – jak mówisz – Jerozolima jest być może tylko pierwszym etapem?

- Moja żona jest bardzo wyrozumiała. Wiedziała, że od lat planowałem ta podróż, wspierała mnie. Mój wyjazd opóźnił się o kilka miesięcy, kiedy okazało się, że jest w ciąży. Bardzo się z tego cieszyliśmy oboje, to mój pierwszy syn i idę także podziękować za niego Bogu.

Jeśli mówimy o kwestiach wiary – jak bardzo wierzącą jesteś osobą?

- Z moją wiarą bywało różnie. Mając rodziców z Polski byłem wychowywany w duchu katolickim. Dorastałem w Szwecji, a tam moimi najlepszymi kolegami byli Muzułmanie. Interesowałem się wieloma religiami, poznawałem je i doszedłem do wniosku, że jednak najbardziej przemawiająca do mnie jest ciągle wiara katolicka. Podczas mojej pielgrzymki utwierdzam się w tym przekonaniu, może stanę się ortodoksyjnym katolikiem. Ale nadal szukam odpowiedzi, potwierdzenia mojej wiary. Mam nadzieję, że gdy dojadę do Jerozolimy – będę je już wszystkie znał, miał pewność.

Przejdźmy do koni – nie mając z nimi wcześniej nic wspólnego – nie bałeś się takiej podróży?

- Oczywiście, że miałem wiele obaw. Przez kilka miesięcy przebywałem w różnych stadninach, pod okiem wielu trenerów. Uczyłem się nie tylko jazdy, ale też pielęgnacji koni, kowalstwa, elementów weterynarii. W tak długiej podróży muszę sobie radzić często sam, gdyż nie każdego dnia docieram do ludzkich osad.

Racja, przecież konie mają delikatny układ pokarmowy, a Ty nie zawsze będziesz w stanie dostarczyć im paszę najwyższej jakości.

- Staram się mieć zawsze ze sobą owies. Często w bardzo gościnnej Polsce, której granice niebawem opuszczę, dostaję od gospodarzy owies, siano czy inne przysmaki. Teraz jest łatwiej, bo jest świeża, soczysta trawa, którą moje konie mogą skubać w każdej chwili. Nie wiem, co będzie dalej na południe.

A jak radzisz sobie z dolegliwościami koni?

- Na razie nie było żadnych poważniejszych problemów, chociaż musiałem niedawno zmienić jednego z koni. Klacz Amanda, która była ze mną od początku – kulała. Żaden weterynarz nie potrafił powiedzieć, co jej jest. Każdy mówił tylko, na co nie jest chora i brał za to pieniądze. Zmuszony byłem ją sprzedać po drodze żeby nie obciążać jej dalszą podróżą. Jeden z koni niesie mnie, drugi bagaże. I co kilka dni – zmiana. To jednak wysiłek dla konia, mimo, że idziemy bardzo wolno. Teraz jadę na dwóch koniach – dwunastoletnim Korcie i czternastoletnim Jaworze. To duże i silne konie. Mam nadzieję, że dotrwamy razem do kresu podróży.

Kres podróży – gdzie on jest w Twoim przypadku?

- Jerozolima jest pierwszym etapem. Jeśli wszystko pójdzie dobrze – dotrę tam za 8 – 10 miesięcy, może rok. Później myślałem o podróży po zachodniej Afryce. Chciałbym w międzyczasie napisać pracę magisterską o zasobach wodnych w różnych krajach. Moja uczelnia stworzyła pewien algorytm i przy jego użyciu ma powstać moja praca. Natomiast, jeśli zdarzy się coś, że zadzwoni moja żona i powie, że mam wracać – sprzedaję konie, lub staram się je przetransportować do mojego kraju, wsiadam w pierwszy samolot i kończę podróż. Mam jednak nadzieję, że nic takiego się nie wydarzy.

Żona – jak ona sobie radzi?

- Żonę Viktorię i syna Vigorasa zostawiłem zabezpieczonych finansowo. Rozmawiamy codziennie, jeśli tylko zasięg telefonu na to pozwala. Jeśli trafiam do jakiegoś miejsca, gdzie jest internet – rozmawiamy przez Skypa. Ciężko było się rozstać, ale wiem, że za jakiś czas znowu się spotkamy. Może gdzieś na trasie.

Dlaczego wyruszyłeś akurat z Augustowa?

- Tam kupiłem konie. Doradziła mi to rodzina z Warszawy. Pojechaliśmy do rolnika i były to pierwsze konie, które do nas podeszły. Wiedziałem, że to będą moje konie. Dobrze się stało, że ruszyłem mając do przejechania całą Polskę. Jestem w podróży już trzeci miesiąc i przez ten czas miałem okazje poznać bardziej konie, w tym gościnnym kraju zawsze też mogłem liczyć na ewentualną pomoc. Gdybym kupił konie na przykład na Podhalu, to za dwa czy trzy dni – byłbym już poza granicami Polski.

Czy miałeś jakieś trudne sytuacje, które Cię wystraszyły?

- śmiech – Raz wystraszyłem się bardzo, kiedy o zmierzchu doszedłem do klasztoru o. Paulinów w Częstochowie. Podchodzę, jest już prawie ciemno a w moją stronę suną w ciszy białe postacie. Sam się z tego teraz śmieję, ale wtedy naprawdę się wystraszyłem.

Jak wygląda Twój bagaż? Co ze sobą zabrałeś?

- Starałem się oczywiście zabrać wszystko, co będzie potrzebne, ale tez jak najmniej żeby nie obciążać koni zbędnymi rzeczami. Jak każdy podróżujący mam mapy, śpiwór, namiot, karimatę i kompas. GPS zgubiłem dość szybko i teraz jadę tylko korzystając z mapy i kompasu oraz słuchając ludzkich głosów. Zgubiłem też nóż, którym w razie zaplątania się konia w jakieś sznury czy inne niebezpieczne rzeczy – mogłem go szybko uwolnić. Muszę szybko kupić podobny. Oczywiście mam ze sobą odzież przeciwdeszczową, sporo ciepłych rzeczy. Zestaw do podkuwania koni, maści i żele na różne końskie dolegliwości, szczotki, owies i wiele innych potrzebnych rzeczy. Oczywiście także niewielki aparat fotograficzny, dwie komórki i różowy tablet mojej żony. Sporo różnych innych rzeczy także, ale nie sposób wszystkiego wymienić. Za każdym razem zatrzymując się na nocleg musze wszystko zdjąć z koni i bezpiecznie ustawić, a rano znów założyć. I tak każdego dnia.

Skąd wziąłeś pieniądze na zakup koni, potrzebnego sprzętu i całą podróż?

- Środki na zakup koni, sprzętu i całą pielgrzymkę zdobywałem pracując długo i wytrwale, gromadziłem oszczędności. Pieniędzy prawdopodobnie nie wystarczy mi na całą podróż i będę po drodze podejmował pracę.

Nie boisz się dalszej podróży?

- Obawiam się – a kto by się nie obawiał. Jutro (15.05.2016), prawdopodobnie opuszczę granice Polski. Im dalej – tym ciężej będzie mi się porozumiewać. To już nie będzie Polska i język, który znam. Potrafię też posługiwać się szwedzkim, angielskim, dogadam się po hiszpańsku. Bardzo bym chciał nauczyć się arabskiego.

Czego można życzyć pielgrzymowi udającemu się w tak daleką podróż, tak nietypowym dziś środkiem transportu?

- Zdrowych koni – to na pewno. Spotykania dobrych i życzliwych ludzi i takich chwil, które wniosą coś do mojego życia, pomogą znaleźć mi drogę.
Kristian pakuje swoje juki, wszystko owija szczelnie przeciwdeszczową płachta i dobrze związuje żeby niczego już nie gubić. Pytam: skąd nauczyłeś się tak fachowo to wszystko wiązać?
- Z internetu oczywiście!
W deszczowe przedpołudnie odprowadzam Kristiana do Drogi pod Reglami. Wcześniej wymieniamy adresy, numery telefonów. Jak mówi – są ludzie na jego trasie, z którymi nie chce tracić kontaktu. Choćby kartka wysłana na święta. Ma specjalny wodoodporny notes, w którym po przejechaniu całej Polski – zgromadził już kilka adresów.
 Dziś chce dotrzeć do Łysej Polany, a może kawałek dalej. Nie spieszy się. Dla niego – jak mówi – nie liczy się czas, pośpiech tylko cel. Żegnamy się u wlotu Doliny Za Bramką. Życzę mu wszystkiego, co najlepsze i jeszcze przez chwilę patrzę jak prowadzać swoje konie oddala się ścieżką uśmiechając się do kolejnego pięknego dnia podróży. Ciężkiego dnia, ale jak sam mów – każdy dzień, to nowe miejsca, piękne miejsca, nowe doświadczenia, ciekawi ludzie i wiara w to, że Pan Bóg ciągle prowadzi go we właściwą stronę. Idę za myślą – mówi – i uśmiecha się machając mi ostatni raz na pożegnanie.