Dwa konie, dziesięć tysięcy kilometrów, jeden człowiek. Kristian Bergier
– trzydziestojednoletni Szwed, polskiego pochodzenia jedzie konno z Augustowa
do Jerozolimy. Na nocleg zatrzymał się w Zakopanem, w Chacie Biegacza K34 –
miejscu zupełnie niezwiązanym z końmi, w którym gospodarz – Witold Dubowiecki –
przyjął pielgrzyma
w swoje progi.
Pierwsze pytanie, jakie nasuwa się chyba każdemu, to: dlaczego
wyruszyłeś w podróż?
- Od wielu lat chciałem odbyć tą
pielgrzymkę. Nigdy nie miałem nic wspólnego z końmi, ale opowieści dziadka o
konnych tradycjach Polaków zapadły mi głęboko w pamięci. Mój cel, to iść za
myślą, a myśl potrafi być bardzo silna.
Kiedy wyjeżdżałeś – żegnała Cię żona i ośmiomiesięczny syn. Jak
pogodziliście życie rodzinne z Twoją podróżą, której – jak mówisz – Jerozolima
jest być może tylko pierwszym etapem?
- Moja żona jest bardzo
wyrozumiała. Wiedziała, że od lat planowałem ta podróż, wspierała mnie. Mój
wyjazd opóźnił się o kilka miesięcy, kiedy okazało się, że jest w ciąży. Bardzo
się z tego cieszyliśmy oboje, to mój pierwszy syn i idę także podziękować za
niego Bogu.
Jeśli mówimy o kwestiach wiary – jak bardzo wierzącą jesteś osobą?
- Z moją wiarą bywało różnie.
Mając rodziców z Polski byłem wychowywany w duchu katolickim. Dorastałem w
Szwecji, a tam moimi najlepszymi kolegami byli Muzułmanie. Interesowałem się
wieloma religiami, poznawałem je i doszedłem do wniosku, że jednak najbardziej
przemawiająca do mnie jest ciągle wiara katolicka. Podczas mojej pielgrzymki
utwierdzam się w tym przekonaniu, może stanę się ortodoksyjnym katolikiem. Ale
nadal szukam odpowiedzi, potwierdzenia mojej wiary. Mam nadzieję, że gdy dojadę
do Jerozolimy – będę je już wszystkie znał, miał pewność.
Przejdźmy do koni – nie mając z nimi wcześniej nic wspólnego – nie
bałeś się takiej podróży?
- Oczywiście, że miałem wiele
obaw. Przez kilka miesięcy przebywałem w różnych stadninach, pod okiem wielu
trenerów. Uczyłem się nie tylko jazdy, ale też pielęgnacji koni, kowalstwa,
elementów weterynarii. W tak długiej podróży muszę sobie radzić często sam,
gdyż nie każdego dnia docieram do ludzkich osad.
Racja, przecież konie mają delikatny układ pokarmowy, a Ty nie
zawsze będziesz w stanie dostarczyć im paszę najwyższej jakości.
- Staram się mieć zawsze ze sobą
owies. Często w bardzo gościnnej Polsce, której granice niebawem opuszczę,
dostaję od gospodarzy owies, siano czy inne przysmaki. Teraz jest łatwiej, bo
jest świeża, soczysta trawa, którą moje konie mogą skubać w każdej chwili. Nie wiem,
co będzie dalej na południe.
A jak radzisz sobie z dolegliwościami koni?
- Na razie nie było żadnych
poważniejszych problemów, chociaż musiałem niedawno zmienić jednego z koni.
Klacz Amanda, która była ze mną od początku – kulała. Żaden weterynarz nie
potrafił powiedzieć, co jej jest. Każdy mówił tylko, na co nie jest chora i
brał za to pieniądze. Zmuszony byłem ją sprzedać po drodze żeby nie obciążać
jej dalszą podróżą. Jeden z koni niesie mnie, drugi bagaże. I co kilka dni –
zmiana. To jednak wysiłek dla konia, mimo, że idziemy bardzo wolno. Teraz jadę
na dwóch koniach – dwunastoletnim Korcie i czternastoletnim Jaworze. To duże i
silne konie. Mam nadzieję, że dotrwamy razem do kresu podróży.
Kres podróży – gdzie on jest w Twoim przypadku?
- Jerozolima jest pierwszym
etapem. Jeśli wszystko pójdzie dobrze – dotrę tam za 8 – 10 miesięcy, może rok.
Później myślałem o podróży po zachodniej Afryce. Chciałbym w międzyczasie
napisać pracę magisterską o zasobach wodnych w różnych krajach. Moja uczelnia
stworzyła pewien algorytm i przy jego użyciu ma powstać moja praca. Natomiast,
jeśli zdarzy się coś, że zadzwoni moja żona i powie, że mam wracać – sprzedaję
konie, lub staram się je przetransportować do mojego kraju, wsiadam w pierwszy
samolot i kończę podróż. Mam jednak nadzieję, że nic takiego się nie wydarzy.
Żona – jak ona sobie radzi?
- Żonę Viktorię i syna Vigorasa
zostawiłem zabezpieczonych finansowo. Rozmawiamy codziennie, jeśli tylko zasięg
telefonu na to pozwala. Jeśli trafiam do jakiegoś miejsca, gdzie jest internet
– rozmawiamy przez Skypa. Ciężko było się rozstać, ale wiem, że za jakiś czas
znowu się spotkamy. Może gdzieś na trasie.
Dlaczego wyruszyłeś akurat z Augustowa?
- Tam kupiłem konie. Doradziła mi
to rodzina z Warszawy. Pojechaliśmy do rolnika i były to pierwsze konie, które
do nas podeszły. Wiedziałem, że to będą moje konie. Dobrze się stało, że
ruszyłem mając do przejechania całą Polskę. Jestem w podróży już trzeci miesiąc
i przez ten czas miałem okazje poznać bardziej konie, w tym gościnnym kraju
zawsze też mogłem liczyć na ewentualną pomoc. Gdybym kupił konie na przykład na
Podhalu, to za dwa czy trzy dni – byłbym już poza granicami Polski.
Czy miałeś jakieś trudne sytuacje, które Cię wystraszyły?
- śmiech – Raz wystraszyłem się
bardzo, kiedy o zmierzchu doszedłem do klasztoru o. Paulinów w Częstochowie.
Podchodzę, jest już prawie ciemno a w moją stronę suną w ciszy białe postacie.
Sam się z tego teraz śmieję, ale wtedy naprawdę się wystraszyłem.
Jak wygląda Twój bagaż? Co ze sobą zabrałeś?
- Starałem się oczywiście zabrać wszystko,
co będzie potrzebne, ale tez jak najmniej żeby nie obciążać koni zbędnymi
rzeczami. Jak każdy podróżujący mam mapy, śpiwór, namiot, karimatę i kompas.
GPS zgubiłem dość szybko i teraz jadę tylko korzystając z mapy i kompasu oraz
słuchając ludzkich głosów. Zgubiłem też nóż, którym w razie zaplątania się
konia w jakieś sznury czy inne niebezpieczne rzeczy – mogłem go szybko uwolnić.
Muszę szybko kupić podobny. Oczywiście mam ze sobą odzież przeciwdeszczową,
sporo ciepłych rzeczy. Zestaw do podkuwania koni, maści i żele na różne końskie
dolegliwości, szczotki, owies i wiele innych potrzebnych rzeczy. Oczywiście
także niewielki aparat fotograficzny, dwie komórki i różowy tablet mojej żony.
Sporo różnych innych rzeczy także, ale nie sposób wszystkiego wymienić. Za
każdym razem zatrzymując się na nocleg musze wszystko zdjąć z koni i
bezpiecznie ustawić, a rano znów założyć. I tak każdego dnia.
Skąd wziąłeś pieniądze na zakup koni, potrzebnego sprzętu i całą
podróż?
- Środki na zakup koni, sprzętu i
całą pielgrzymkę zdobywałem pracując długo i wytrwale, gromadziłem
oszczędności. Pieniędzy prawdopodobnie nie wystarczy mi na całą podróż i będę
po drodze podejmował pracę.
Nie boisz się dalszej podróży?
- Obawiam się – a kto by się nie
obawiał. Jutro (15.05.2016), prawdopodobnie opuszczę granice Polski. Im dalej –
tym ciężej będzie mi się porozumiewać. To już nie będzie Polska i język, który
znam. Potrafię też posługiwać się szwedzkim, angielskim, dogadam się po
hiszpańsku. Bardzo bym chciał nauczyć się arabskiego.
Czego można życzyć pielgrzymowi udającemu się w tak daleką podróż,
tak nietypowym dziś środkiem transportu?
- Zdrowych koni – to na pewno.
Spotykania dobrych i życzliwych ludzi i takich chwil, które wniosą coś do
mojego życia, pomogą znaleźć mi drogę.
Kristian pakuje swoje juki,
wszystko owija szczelnie przeciwdeszczową płachta i dobrze związuje żeby
niczego już nie gubić. Pytam: skąd nauczyłeś się tak fachowo to wszystko wiązać?
- Z internetu oczywiście!
W deszczowe przedpołudnie
odprowadzam Kristiana do Drogi pod Reglami. Wcześniej wymieniamy adresy, numery
telefonów. Jak mówi – są ludzie na jego trasie, z którymi nie chce tracić
kontaktu. Choćby kartka wysłana na święta. Ma specjalny wodoodporny notes, w
którym po przejechaniu całej Polski – zgromadził już kilka adresów.
Dziś chce dotrzeć do Łysej Polany, a może
kawałek dalej. Nie spieszy się. Dla niego – jak mówi – nie liczy się czas,
pośpiech tylko cel. Żegnamy się u wlotu Doliny Za Bramką. Życzę mu wszystkiego,
co najlepsze i jeszcze przez chwilę patrzę jak prowadzać swoje konie oddala się
ścieżką uśmiechając się do kolejnego pięknego dnia podróży. Ciężkiego dnia, ale
jak sam mów – każdy dzień, to nowe miejsca, piękne miejsca, nowe doświadczenia,
ciekawi ludzie i wiara w to, że Pan Bóg ciągle prowadzi go we właściwą stronę.
Idę za myślą – mówi – i uśmiecha się machając mi ostatni raz na pożegnanie.